Andrzej ”Westman” Kasprzak obchodzi w tym roku 50-lecie jazdy tylko na motocyklach Harley-Davidson.
Gratulujemy wytrwałości i wierności marce. To imponujące osiągniecie.
W latach 70. był znaną postacią warszawskiego światka harleyowców, później wyemigrował do Kanady. Postanowiliśmy zapytać go, jak przeleciało te 50 lat na H-D.
Tomasz Szczerbicki:
Jako to się zaczęło? Kiedy i dlaczego właśnie Harley-Davidson? Przecież 50 lat temu łatwiej było wsiąść na SHL, WSK czy Jawę?
Andrzej Westman Kasprzak:
„Andrzejku, odejdź od tego okna” – poprosiła moja mama widząc mnie wmurowanego w lufcik mojego pokoju. Tak się rozpoczęła moja całożyciowa miłość do amerykańskich motocykli Harley-Davidson. Tak, to 51 lat temu, gdy miałem możliwość nabycia motocykla dostępnego na rynku PRL, w roku 1968 w wieku 16 lat, byłem już posiadaczem prawie nowej WFM-ki z 1957 roku o przebiegu ok 1500 km. Brat mojej babci zakupił ją z przydziału pracowniczego dla Zjednoczenia Przemysłu Poligraficznego i używał jej do transportu owoców i warzyw ze swojej działki przy al. Żwirki i Wigury, przy lotnisku, w Warszawie. Pominę fakt, że jako 6 letni chłopiec sparzyłem łydkę o jej rurę wydechową i ślad tego wydarzenia nosiłem przez kilkanaście lat, co także miało wpływ na moje zainteresowanie motocyklami. W końcu otrzymałem ten motor poprzez przekazanie notarialne i byłem jedynym posiadaczem pojazdu o silniku spalinowym jako uczeń Liceum Ogólnokształcącego im M. Reja w Warszawie.
A więc moja WFM-ka stała pod naszym oknem na ulicy T. Gamerskiego przy ulicy Senatorskiej, gdy wczesnym wieczorem usłyszałem łoskot ciężkich motocykli i eksplozje w rurach wydechowych o nieznanym dla mnie charakterze. Dwóch młodych ludzi wkroczyło niepewnie do mojej klatki schodowej. Natychmiast zszedłem na dół i zbliżyłem się do ich maszyn. To były prawdziwe Harleye, o których już słyszałem krążące legendy. Jeden był żółty, drugi czerwony i oba wywołały we mnie przyspieszony rytm serca. W moim późniejszym standardzie oba to były rzęchy. Nie mówię, że ich tłumiki wisiały na drutach kolczastych, ale w sposób widoczny należały do gości bez szmalu.
Szybciutko zaprowadziłem moją WFM-kę do garażu, postanawiając poczekać na właścicieli Harleyów, by przeprowadzić z nimi wywiad. Okazało się, że był to Witek Parzydło i Piotr Zamecznik, członkowie Klubu Harley- Davidson Warszawa, którzy byli studentami Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie i przyjechali do mojej sąsiadki pani prof. Zofii Butrymowicz, by zdać egzamin na terenie neutralnym. W ciągu wywiadu także okazało się, że obaj właśnie wrócili ze zjazdu Harleyowców w Czechosłowacji, i że z tego powodu minęli termin egzaminu na uczelni. Obaj byli w świetnych humorach, gdyż pani Butrymowicz wyciskając z nich ostatnie poty zaliczyła im egzamin na piątkę. Dowiedziałem się także, że w Warszawie istnieje klub zrzeszający właścicieli takich motocykli i zarząd klubu składa się głównie ze studentów warszawskich uczelni, którzy organizują imprezy harleyowskie w całym kraju. Wszyscy jeżdżą szybko, ale bezpiecznie.
Od tego momentu Harleye śniły mi się po nocach i moja WFM-ka straciła znacznie na uroku. Wkrótce pod koniec lata w 1969 roku zauważyłem ogłoszenie w „Życiu Warszawy”, że ktoś ma Harleya do sprzedania!!! Bezzwłocznie zadzwoniłem i okazało się, że Harley został już sprzedany, a właściciel jest prezesem Klubu Harleyowców, nazywa się Wojtek Echilczuk, i że będzie wkrótce miał następnego Harleya do sprzedania, ale także zaprasza mnie na zabawę klubową w klubie Helios przy ulicy Wspólna Droga 13 na Grochowie.
Wojtek wprowadził mnie w towarzystwo czołowych Harleyowców Polskich, gdyż uczestnicy z innych miast także zaszczycali nas swoja obecnością. Nagle stałem się członkiem światowego ruchu Harley-Davidson, grupującego wokół siebie wszystko, co najlepsze.
Wywodząc się z dziennikarskiej rodziny o wysokich aspiracjach zawodowo-towarzyskich, poczułem się w Klubie jak ryba w wodzie. Skąd wówczas mogłem przypuszczać, że stanie się on dla mnie wielojęzyczny?
Transakcja z Wojtkiem jednak nie doszła do skutku.
Rozrzuciłem wici wokół rożnych środowisk w Warszawie i wkrótce otrzymałem cynk, że znajomy mojego kumpla z Domu Słowa Polskiego na ulicy Okopowej miał drobny wypadek na Harleyu i po dojściu do siebie będzie miał go do sprzedania. W rocznicę Konstytucji 3 Maja 1970 roku, nabyłem mojego własnego Harleya w grupie towarzyskiej samochodowo-motocyklowej, grupującej się na Polu Mokotowskim na terenie widocznym z przyszłej Trasy Łazienkowskiej. Moją WFM-kę sprzedałem po dwuletnich włóczęgach po kraju, jesienią 1969 roku na Giełdzie Samochodowej na Służewcu. Stało się to powodem potężnego wstrząsu rodzinnego i ten zionący dymem i siarką krater nigdy nie ostygł na tym forum.
W zimie 1970/1971, jako 18-latek, dokonałem całkowitego remontu mojego Harleya i na początku nowego sezonu stałem się posiadaczem jednego z najpiękniejszych Harleyów w Polsce o pseudonimie Westman widocznym na przyczepce. Od tego momentu datuje się moje życie z Harleyem w trybie przyspieszonym.
W latach 70. byłeś aktywnym harleyowcem warszawskim, jak wspominasz te czasy?
Klub Harley-Davidson Warszawa, wkrótce przemianowany na Harley-Davidson Club Warszawa ‚68 a potem na Harley-Davidson Club Poland, był dla mnie wszystkim. Całe moje życie zawodowe, aktywności towarzyskie i moja przyszłość oscylowała wokół tej niecodziennej organizacji. Moja francuszczyzna, w Reju na 2+, stała się moim językiem wiodącym w kontaktach międzynarodowych, w korespondencji, kontaktach osobistych z Harleyowcami z Francji, Belgii i krajów zachodnich, uczestniczących w naszych krajowych zjazdach. Były one chętnie odwiedzane jako pełne swoistej, spontanicznej specyfiki dla poszukujących wschodniej egzotyki zblazowanych obcokrajowców.
W 1976 roku ukończyłem pierwszy rok przyspieszonego kursu języka angielskiego dla dziennikarzy w Stowarzyszeniu Dziennikarzy Polskich na ulicy Foksal, i w maju 1977 roku wyjechałem po raz pierwszy poza granice Bloku Wschodniego na Superally w Guelle, koło Maastricht w Holandii. Byłem wówczas pracownikiem Polskiej Agencji Interpress, redakcji miesięcznika „Polska – Wschód”, publikowanego we wszystkich językach „przyjaciół ZSRR”. Jednakże zjazd w Holandii, jako cześć podróży na Harleyach przez RFN, Belgię do Francji na światowy zjazd motocykli L’Elan, organizowany przez redakcję dziennika „L’Humanite” przekonał mnie, że moje miejsce jest bardziej stosowne na Zachodzie. Przekraczając granice z NRD poddany zostałem intensywnemu przesłuchaniu z czterema oślepiającymi mnie lampami i przebiegło ono w atmosferze młodego, zgniłego jabłka, zdoktrynowanego przez konsumpcje i przez propagandę zachodniego wroga, który jakimś cudem powraca do kraju. Mój przydomek Westman coraz bardziej mi przypadał do gustu i zacząłem się czuć jak rzeczywiste zgnile jabłko.
Rzuciłem się więc ponownie w wiry, fale i dynamizm życia harleyowskiego, i mając niezawodny motocykl w skali europejskiej posiadłem niezwykły potencjał uczestniczenia w zjazdach w PRL, nie tylko mających miejsce w Warszawie, ale także organizowanych przez liczne kluby H-D na terenie całego kraju. Te aktywności owocowały nie tylko w postaci odwiedzania miejsc inteligentnie dobranych jako siedziby zjazdowe, udziałem w świecie przygód i polskich bezdroży, ale i w nawiązywaniu osobistych kontaktów z lokalnymi gwiazdami ruchu harleyowskiego i coraz bardziej rozwijającego się świata motocykli weteranów. Właściciele i użytkownicy innych marek motocykli weteranów kochali swoje maszyny tak jak ja kochałem moje Harleye i stanowili interesujący dodatek cieszący oko tam, gdzie się pojawiałem.
Będąc także nieźle sytuowanym i nieograniczonym czasowo mogłem sobie pozwolić na niefrasobliwy udział w wielu najprzeróżniejszych rodzajach imprez, i w roku 1978 na Konferencji Harley-Davidson i Motocykli Weteranów w Gołuchowie zostałem ogłoszony „Harleyowcem Roku” po zaliczeniu wszystkich zjazdów zorganizowanych w tymże roku na terenie całego kraju.
Nie obowiązująca doktryna polityczna, moje miejsce urodzenia ani podobne walory czy przywary, ale podróże po pięknej Polsce w miejscach poza moja wybujałą wyobraźnią, moje zaangażowanie w ruchu harleyowskim i kaliber osób w nim uczestniczących spowodowało moją bezwarunkowa miłość do Polski. Mój przyjaciel, Michal Pawlik (www.warszawa.pl), ma zupełna racje mówiąc: „Westman, możesz sobie być, czym chcesz, ale na pierwszym miejscu jesteś Polakiem i Warszawiakiem”.
Szczęśliwym przypadkiem mój stary kumpel Wojtek Echilczuk, założyciel i Prezydent Harley-Davidson Club Warszawa ‚68, który jako pierwszy wyciągnął do mnie swoja harleyowska rękę w geście przyjaźni i zaproszenia do akcji najwyższego kalibru, stal się moim modelem na całe życie, i w tym wzniosłym momencie, po tych licznych, krótkich latach, składam mu moje najszczersze wyrazy wdzięczności i szacunku.
Cheers!
W latach 80. wyemigrowałeś do Kanady. Jak wyglądała twoja przygoda z harleyami za wielką wodą?
Tomek, twoje pytanie pomija mój kolorowy pobyt na Harleyu we Francji, co stało się integralna częścią mojej przygody za wielką woda. Więc przy tej okazji pozwolę sobie dodać kilka słów na temat tego rozdziału życia. Z, i na dwóch szprychowanych kołach.
Pod koniec lata 1980 roku byłem gotów do podróży w jedna stronę. Dygresja: wielu polskich internautów w mediach społecznościowych publicznie oskarża polską emigrację na Zachodzie zarzucając jej objawy tchórzostwa, braku patriotyzmu, egoizmu i poszukiwania dobrobytu. Realia jednakże ewidentnie zademonstrowały, że w tamtych warunkach w Polsce nie dało się żyć, a przyszłość dla młodych rodzin, singli i ich poprzednich generacji zamknęła się z hałasem. Kraj praktycznie ogłosił bankructwo, inflacja otworzyła oczy elementom kreatywnym, zdolnym chwycić swoje losy we własne ręce i wolnym życiowo na tyle, by znaleźć odpowiednia alternatywę. Punktem kulminacyjnym był stan wojenny, który zastał mnie w Paryżu wraz z moim Harleyem. Duża ilość Polaków rzetelnie zamierzających powrócić do kraju i przebywających we Francji, czasowo została nagle odcięta od kraju. Mnie ta zmiana statusu politycznego przyniosła dużo szczęścia. W ciągu 6 dni osiągnąłem prawo stałego pobytu, prawo do pracy, ubezpieczenie zdrowia, gratisowe leczenie dentystyczne, zasiłek na bezrobocie, dokument podróży zezwalający mi na bezwizowe podróżowanie do innych krajów Zachodu, nie licząc innych benefitów socjalnych. Polacy okazali się bardzo popularni we Francji, a Burmistrz Paryża, Jacques Chirac, udzielał pomocy finansowej każdemu Polakowi mieszkającemu wtedy w Paryżu i odciętemu od kraju.
Dzięki niezwykłemu zbiegowi okoliczności w urzędzie bezrobocia (Assedic) ukazało się ogłoszenie Pierwszej Ukraińskiej Drukarni we Francji, że potrzebują linotypisty biegle znającego się na obsłudze maszyny i znajomości cyrylicy. Wkrótce zostałem zatrudniony jako były linotypista, przeszkolony zawodowo przez najlepszych towarzyszy sztuki drukarskiej w Domu Słowa Polskiego na ulicy Okopowej.
Pod znakiem Tryzuba mechanicy złożyli dla mnie linotyp i po tygodniu rozbiegówki rozpocząłem składanie tygodnika „Ukrainskie Slowo”, kolportowanego we wszystkich krajach świata, gdzie pragnący wolności Ukrainy jej patrioci znaleźli bezpieczny przytułek.
Artykuły do gazety były przesyłane do Paryża przez dziennikarzy z Ukraińskiej Rozgłośni Radia Wolna Europa, a ja nie tylko składałem je na linotypie, ale i łamałem strony gazety przy różnych okazjach. Pracownicy lubili mnie jako Westmana, ale mój osobisty urok był przysłonięty faktem, że brat właściciela został zamordowany w Bieszczadach przez Ludowe Wojsko Polskie.
Zostałem także zakwalifikowany jako tłumacz na wezwanie dla Rządu Francji, w Ministerstwie Spraw Socjalnych i Studiów Ekonomicznych, ułatwiając pracownikom socjalnym kontakt z Polakami nie znającymi francuskiego, a rezydującymi czasem w okropnych warunkach mieszkaniowych.
Oczywiście Harley był moim głównym środkiem lokomocji podczas mojego pobytu we Francji, z okresem zimowym włącznie. Co więcej, znajomy skontaktował mnie z grupą Harleyowcow paryskich z domem klubowym i garażem w Joinville-Le-Pont po południowej stronie Bulvaru Periferique.
Ci fajni Harleyowcy stanowili mój trzon życia towarzyskiego z weekendowymi ucztami włącznie. Paryski Urząd Celny uruchomił okienko tylko dla Polaków posiadających pojazdy mechaniczne i po wymianie żarówki w lampie z białej na żółta przeszedłem francuski przegląd techniczny, otrzymując także nową paryską tablicę rejestracyjną.
We Francji, nie mogę się pochwalić wielka aktywnością w zjazdach harleyowskich gdyż miałem stałą pracę na pełen etat, ale pojeździłem po Francji w weekendy wystarczająco dużo, by uznać ten wspaniały kraj jako moją drugą Ojczyznę.
Krótko mówiąc, młody, przystojny 30-latek, nieżonaty, wykształcony, znający cztery języki, z paroma frankami w kieszeni, potrafiący się świetnie zaaklimatyzować w obcym kraju, otrzymał wizę na stały pobyt w Kanadzie bez najmniejszego problemu. Posiadanie antycznego Harleya zostało mi wpisane do wizy i pod koniec lata w 1981 roku obaj, Harley jako pierwszy, polecieliśmy do Kanady.
Ottawa przyjęła mnie z otwartymi ramionami.
Po kilku dniach po przylocie poczytny dziennik „The Ottawa Citizen” dostał cynk, że emigrant z Polski znalazł się w Ottawie z antycznym Harleyem posiadającym nalepkę SOLIDARNOŚĆ na tylnym błotniku. Artykuł na pierwszej stronie wraz ze zdjęciem (widocznym na mojej stronie FB) ukazał się w gazecie wkrótce potem. Nie tylko wszyscy nagle usiłowali mnie poznać osobiście, ale otrzymałem dużo zaproszeń na obiad wśród ottawskiej Polonii, od panien młodych lecz niezamężnych, i ofert pracy. Doświadczyłem także ułatwienia w egzaminie na kanadyjskie prawo jazdy G i M. Nawet policja przymrużyła oko na nielegalne, notoryczne wożenie pań na solowym siodełku mojej WLK-i i bez podnóżków dla pasażerki.Co więcej, znane miesięczniki motocyklowe, jak boski „Easy Rider Magazine”, „Canadian Biker Magazine” i inne zamieściły na swoich lamach przeedytowane wersje artykułu z „Citizena”, co w zasadzie przyniosło mi znaczną renomę w skali kontynentalnej. Uzyskałem mianowicie cicha aprobatę w oczach północno-amerykańskich klubów motocyklowych, dla których wierność Harleyowi we wszelkich warunkach życiowych liczy się ponad wszystko. Aczkolwiek, co zmieniło moje przeznaczenie był fakt, że powyższe publikacje nie pozostały niezauważone przez egzekutywę firmy Harley-Davidson. W 1983 roku zostałem poproszony o opisanie mojej historii dla publikacji w ówczesnym organie H.O.G. USA noszącym nazwę „HOG Tales”, a co odbiło się szerokim echem w całych Stanach. Aż w wyniku ostatecznym Willy G. Davidson i Vaughn Beals, Prezydent i CEO firmy, przekazali mi carte blanche, abym założył pierwszy w Kanadzie oddział tego światowego klubu, pierwszego w historii świata klubu motocyklowego sponsorowanego przez firmę. To był dla mnie prawdziwy zaszczyt i postawiłem na jedna szale wszystko co mogłem, by wywiązać się z tego zadania.
Jako założyciel i pierwszy President przebrnąłem przez wzloty i upadki nowej nie tylko w Kanadzie ale i w USA organizacji, ostatecznie grupującej miliony członków w skali ogólnoświatowej.
Aktywności początkowo opierały się na organizowaniu imprez, wypadów, kempingów i wycieczek dla członków mojego oddziału Easter Ontario HOG Ottawa. Potem podjęliśmy uczestnictwo w zjazdach własnych i innych oddziałów HOG w Kanadzie i w USA. Zjazdy narodowe, stanowe i prowincjonalne były w stałym menu naszego klubu. Kilka lat później dowiedziałem się o oddziale HOG Green Valley w Zielonce, założonym przez Wojtka Echilczuka, który w 1997 roku odwiedziłem zresztą osobiście.
W 1986 roku, podczas rocznego, kontynentalnego zjazdu Americade w Lake George, N.Y. otrzymałem prywatne zaproszenie na lunch od pierwszego prezydenta HOG USA, Joela Weissa. To czteroosobowe przyjęcie miało miejsce na statku spacerowym po jeziorze Winnipesaukee w Lake George i uczestniczył w nim sam Willy G. Davidson, jego małżonka Nancy, Joel i ja. Podczas tej malej uroczystości otrzymałem „błogosławieństwo” i odziękowanie za wyniki tej spełnionej misji.
Tak, Harleye i Westman na zawsze pozostają wręcz nierozerwalne i te moje pierwsze kroczki harleyowskiego niemowlaczka postawione w Klubie HD Warszawa ‚68 przybrały nieco na długości, w postaci niezliczonych mil przejechanych na czterech rumakach w mojej stajni. Emocje po naciśnięciu przycisku „start” są dla mnie dziś nadal tak świeże, jak 51 lat temu.
Pozdrawiam wszystkich czytelników magazynu „iMotocykl”.
Dziękuję za tą niesamowitą opowieść i życzę powodzenia na kolejne 50 lat w siodle H-D.
Więcej treści i zdjęć w 21 wydaniu miesięcznika iMotocykl: [LINK]