Hubert Pawłowski opowiada o swojej wiedźmińskiej, motocyklowej podróży.
Pewna moja znajoma zwykła liczyć książki „na metry”. Polega to na tym, że mierzy łączną długość półek z książkami i na tej podstawie szacuje, czy książek jest dużo czy mało. Śmieszna sprawa, ale owa znajoma ma paszport brytyjski, ale książki (i tylko książki) zwykła mierzyć miarą metryczną.
Licząc w ten sposób, z dawnych czasów studenckich pozostało mi jakieś siedem i pół metra bieżącego książek. W przeważającej części to stare podręczniki akademickie, które po latach mają już bardziej wartość sentymentalną niż naukową. Oprócz nich znaleźć jednak można inne pozycje, które były moją odskocznią od chemii fizycznej, fizjologii roślin czy anatomii. Króluje wśród nich niepodzielnie science fiction, ale całkiem sporą część szafy zajmują pozycje fantasy a wśród nich kompletna Saga Wiedźmińska.
I to właśnie jej lektura natchnęła mnie pewnego listopadowego poranka do wyjazdu.
Pogoda do jazdy była raczej średnio zachęcająca. Ale cieplej to już w tym roku raczej nie będzie, więc nie ma co wybrzydzać.
Wczesnym rankiem schodzę do garażu.
Dni zrobiły się krótkie, więc jeszcze jest ciemno. Szybka kontrola powietrza w kołach; napompowało się ciut za dużo, ale niech będzie. Doświadczenie uczy, że lepiej więcej niż za mało. Olej w porządku. Szybkie pakowanie, polegające na wrzuceniu do wózka wszelakich przydasi, które wpadły w ręce.
Nie ma nawigacji, bo pożyczona. Ale w końcu jeszcze całkiem niedawno jeździło się przecież i bez takich wynalazków. Znaki drogowe i mapa wystarczyły. Zasadniczo podróż do długich zaliczać się raczej nie będzie, bo tylko do sąsiedniego Luksemburga (z Saarlouis w Niemczech, gdzie mieszkam). Pamiętać jednak należy, że określenia „daleko” i „blisko” są względne i zależą od wielu rzeczy. Między innymi od pojazdu, którym się aktualnie poruszamy a także ukształtowania terenu, w którym przyjdzie się nam poruszać.
W tym przypadku te dwie rzeczy są jednak raczej przeciwko mnie.
Wschód Słońca zastaje mnie już niedaleko granicy z Luksemburgiem. Mając na uwadze fakt, że dzień jest krótki, staram się nadgonić jak najwięcej drogi. Mimo to zatrzymuje się jednak aż dwukrotnie, „z przyczyn technicznych”, jak to się ładnie mówi. Ostatnio dużo jeździłem solówkami i nie mogę jakoś zgrać się z zaprzęgiem. W końcu jednak trafiam we właściwy rytm z maszyną i teraz już wszystko idzie jak z płatka.
Słońce niby świeci, jest z nim jednak jeden problem. Jego promienie niemal wcale nie grzeją. Czuje się jego obecność, ale nic ponadto. Uroki jazdy motocyklem w listopadzie.
Tuż przed samą granicą, nad doliną Mozeli, wpadam we mgłę. Tak gęstą, że można ją niemal kroić nożem. Oczywiście promienie słoneczne nie mogą się przez nią przebić i nawet te pozory ciepła znikają. Na domiar złego natychmiast na wszystkim osiadają krople wody i robi się jeszcze zimniej.
Za mostem granicznym powietrze robi się nieco bardziej przejrzyste. Mgła okazuje się być jednak bardziej chmurą, która wisi teraz nad doliną i nie przepuszcza promieni słonecznych niżej. Chociaż w sumie, technicznie rzecz biorąc, to jedno i to samo.
Droga biegnie teraz wzdłuż Mozy.
Szosa odtwarza swym przebiegiem układ koryta rzeki wraz z wszelkimi jej zawijasami. Wymarzona droga dla motocykli, jeśli uwzględni się poprawkę, że tutejsze
zakręty lubią się nieoczekiwanie zacieśniać.
Przed wjazdem w góry odwiedzam ostatnią znaną mi stację benzynową. Jest ona jedyna w swoim rodzaju. Budynek stacji bardziej przypomina kamienicę niż budowlę, która zwykle kojarzy nam się ze stacją paliw. Położona jest tuż przy szosie, ale w takim odstępie od niej, że chcąc zatankować musisz stanąć swoim pojazdem na chodniku. Jednak nikomu to nie przeszkadza. Szczęśliwe społeczeństwo, które ma widać inne sprawy na głowie niż uprzykrzanie sobie nawzajem życia. Są tu tylko cztery dystrybutory, po dwa dla E95 oraz ON. Czyli wybór jest
bardzo prosty: tankujesz albo nie. Ja jakoś z pełnym zbiornikiem paliwa czuję się lepiej. Wewnątrz budynku stacji jest jeszcze jedna niespodzianka.
Oprócz kas i małego sklepiku, jak to zwykle w takich miejscach bywa, znajduje się tu też mini muzeum motoryzacji. Wystawiono tu bowiem kilka starych egzemplarzy samochodów Porsche.
Dosłownie kilkadziesiąt metrów za stacją „ostatniej nadziei” zaczynają się bardzo strome podjazdy i serpentyny. Tu w użyciu jest w zasadzie tylko drugi bieg, raz ze względu na stromiznę, drugim powodem zaś jest fakt, że droga na bardzo odcinku potrafi zmienić swój kierunek o sto osiemdziesiąt stopni – i to kilka razy na dodatek. Taka luksemburska wersja „drabiny trolli”.
Pół godziny później zaprzęg nadal mozolnie wspina się pod górę.
To białe coś na oponach okazuje się być solą drogową, której w Luksemburgu w sezonie zimowym nie żałują.
W górach nie ma żartów.
Napotkany po drodze mały staw przy brzegu skuty był cienką warstwą lodu. Jakie to szczęście, że mój zaprzęg nie jest wyposażony w termometr. Gdyby takowy był na pokładzie to zapewne dawno bym się już poddał i wrócił do domu pod ciepłą pierzynę. A tak – ciągle walczę.
Wreszcie jestem na miejscu.
Dolina Kwiatów – tak zwie się to miejsce. Jest jeszcze dość wcześnie, dzień pracujący.
Jestem tu w zasadzie sam.
Miejsce to nieprzypadkowo zwane jest Szwajcarią Luksemburską.
Niesamowite formacje skalne, wąwozy i płynące na ich dnie górskie strumyki, ostańce oraz lasy. Czuję się trochę nieswojo widząc to, co dotychczas opisane było tylko na kartach książki fantasy. Mam bowiem przeczucie, że to właśnie miejsce jest pierwowzorem „wiedźmińskiego” Lasu Driad. Nie zdziwiłoby mnie to wcale. Udzielił mi się magiczny klimat tego miejsca. Doliny ciągnące się kilometrami, szemrzący strumień, ogromne drzewa, skalne ostańce z grotami i wąskimi przejściami oraz niesamowita cisza. Dolina jest całkowicie odizolowana od reszty świata. Nazwy miejsc i miejscowości, topografia – myślę że zbyt wiele tu podobieństw aby było to tylko i wyłącznie dziełem przypadku.
Czyżby to właśnie tu Geralt miał szukać Cirri? Ja myślę, że tak. I to jest kolejny powód, aby odwiedzić to niesamowite miejsce.
W drodze powrotnej zauważam jeszcze maszty radiowe.
Chciałbym żeby to było słynne Radio Luksemburg, pieszczotliwie zwane „Luxy”, tak zasłużone dla generacji moich rodziców.
Walcząc ze sobą oraz chłodem zawracam i postanawiam przyjrzeć się temu obiektowi bliżej.
Okazuje się, że to owszem, stacja nadawcza, ale telewizji RTL. W sumie też kulturowo zasłużona, ale dla nieco późniejszego pokolenia. Szczególnie w godzinach nocnych.
Kolejny krótki postój na Drodze Wina.
Wszędzie, jak okiem sięgnąć, rozciągają się winnice z tradycjami sięgającymi pewnie jeszcze czasów rzymskich. Tak właśnie minął ostatni dzień zaległego urlopu (listopad 2018 roku). Wszystko wskazuje również na to, że był to jednocześnie także ostatni dłuższy wyjazd w tym roku. Mimo wszystko motocyklowo jednak udanego.
Pełny tekst i zdjęcia z podroży znajdziesz w magazynie iMotocykl nr 13 [LINK]