Auf der Vespa durch die USA
Motocykliści nie tylko jeżdżą, także czytają. Hubert Pawłowski recenzuje książkę ”Na Vespie przez USA”.
Długo zastanawiałem się, jaka książka powinna się znaleźć w dziale „recenzje” reaktywowanego czasopisma. Bardzo chciałem, żeby było to coś nietuzinkowego, coś co pasuje do charakteru Swoimi Drogami. Myślę, że chociaż obcojęzyczna, to jednak spełnia te założenia.
Niemiecki mototurysta kojarzy się nam stereotypowo z panem w nieco bardziej średnim wieku, z wydatnym brzuszkiem piwnym i jeszcze grubszym portfelem, w czystym kombinezonie bez jednaj
plamki czy ziarenka kurzu. Motocykl zaś to oczywiście ogromny potwór jedynie słusznej marki, na którego wsiadać musi przy pomocy drabinki, objuczony zestawem piętnastu kufrów, z którymi nie rozstaje się nawet na sekundę. Tak nawiasem mówiąc, z tymi kuframi to rzeczywiście jednak coś jest na rzeczy.
Powyższy opis nie pasuje jednak nawet w najmniejszym stopniu do autorów dzisiejszej książki.
Trzech młodych Niemców (m.in. Dani Heyne i Daniel Phakos), którzy na starych, trzydziestoletnich włoskich skuterach Vespa PX 200, zamierzają przebyć ogromne przestrzenie Stanów Zjednoczonych. Ta niecodzienna kombinacja zapowiada niesamowitą lekturę. I tak jest w rzeczywistości.
Książka to zapis sześćdziesięciodniowej podróży z Los Angeles do Nowego Yorku. Sama odległość robi wrażenie. Jednak nie o to w niej chodzi. Jej głównym celem jest „zrozumienie USA”. Będzie to bowiem podróż przez przestrzeń i kulturę Stanów Zjednoczonych.
Ponieważ sprzęt, którym dysponują podróżnicy ma ponad 30 lat oraz całe dziesięć koni mechanicznych (w dobrych czasach), całą wyprawę podzielić trzeba było na drobne etapy. Każdy z nich kończy się podsumowaniem dystansu, zużytego paliwa i oleju, najwyższego punktu na trasie, największego nachylenia jezdni oraz… ilości napraw. Bo małe dwutakty, mimo iż konstrukcyjnie proste to jednak w rzeczywistości są naprawdę piekielnymi maszynami i psują się co chwila i w różnych konfiguracjach. Czyli wszystko jest tak, jak być powinno.
Vespy popierdują, kopcą, psują się a ich jeźdźcy z benedyktyńską cierpliwością je naprawiają, biorąc wszystko z humorem. Nie wiem czy ja bym się na to zdobył, po raz kolejny połowiąc silnik w środku nocy w celu wymiany przeklętego pierścienia simmera, który siada po kolei w każdym z motorków.
Na pytanie, po co się tak męczyć ze starymi gruchotami zamiast wygodnie podróżować nowoczesnym motocyklem można odpowiedzieć na różne
sposoby.
Cała recenzja
dostępna jest w wydaniu nr 10: [LINK]