Przedstawiamy autorów miesięcznika „iMotocykl” – Marek Harasimiuk.
W tym cyklu chcielibyśmy przedstawić Wam bliżej osoby, które tworzą magazyn „iMotocykl”.
To wyjątkowi ludzie, dla których motocykl to prawdziwa pasja, a nie okresowa fascynacja.
Jako pierwszy opowie o sobie Marek Harasimiuk.
Jako młody człowiek zawsze lubiłem ruch.
Dobrze biegałem (średnie dystanse), nieźle jeździłem rowerem (o mało co a bym się zakwalifikował do reprezentacji Pragi Północ w Małym Wyścigu Pokoju). Ba, zostałem nawet mistrzem „Pierwszego Kroku Bokserskiego” w wadze lekkopółśredniej. Ale również lubiłem dużo czytać i w związku z tym miałem mnóstwo wiedzy, która faktycznie nie potrzebna była w szkole. A na pewno nie pomagała być dobrym uczniem.
Natomiast tę szkolną wiedzę (chyba poprzez iluminację) dobrze że choć trochę posiadłem, chociaż nie było we mnie żadnej systematyczności nauczania. W związku z tym niektóre klasy w szkole średniej dublowałem. Inni rodzice pewnie dawno by takiego „ancymonka” wysłali do rzemiosła, bo byłem zawsze dość manualny. Ale moja świętej pamięci Macierz ciągle wierzyła, że jej syn będzie co najmniej jakimś ministrem. Tylko że wówczas aby być oficjelem trzeba było przynależeć do Partii (po drodze oczywiście Związek Młodzieży Socjalistycznej), a ta przynależność jakoś mi nie pasowała. Zwłaszcza przez hipokryzję rozmaitych „działaczów”.
Ukończywszy (jakoś) szkołę średnią owczym pędem zdałem na Politechnikę Warszawską i to na wydział MEiL (Mechaniczny Energetyki i Lotnictwa). To nie był najlepszy pomysł. Chociaż potem, kiedy już się z tej uczelni wyrwałem, to nawet umiałem być wdzięczny za pewne umiejętności technicznego, logicznego rozumowania, tam nabyte. A wyrwałem się na moją ulubioną Historię na Uniwersytecie Warszawskim. Do dziś pamiętam rozmowę ze św. pamięci prof. Samsonowiczem zaraz po przyjęciu mnie na wydział. Ten wspaniały człowiek nie zważając na mój strój, bo przyszedłem prosto z jakiejś dorywczej roboty lekko schlapany farbą i w krótkich spodniach, rozmawiał ze mną w sposób niezwykle uprzejmy i merytoryczny na temat mojej ewentualnej specjalizacji. Moi nowi „koledzy” a zwłaszcza śliczne koleżanki miały po 18 – 19 lat a ja już byłem 27-letnim „starcem” z potężną miedzianą brodą.
Na Politechnice, oprócz tego że omal nie przysporzyłem sobie wrzodów na żołądku, to wciągnęło mnie do klubu „Stodoła” (sekcja teatralno-kabaretowa). Przy okazji (ok. 1966 roku) nabawiłem się na wydziale (dzięki już wspinającym się kolegom) mojej pierwszej życiowej pasji czyli taternictwa i zostałem członkiem AKA czyli Akademickiego Klubu Alpinistycznego. I jak tu można sobie wyobrazić systematyczne studiowanie skryptów politechnicznych i udział w rozmaitych „laborkach” kiedy było tyle ciekawszych zajęć. Ta pasja (wspinaczka, coraz bardziej wysokogórska) trwała prawie 20 lat i dopiero coraz bardziej niedomagające kolana kazały mi przestać szlajać się po górach. W 1985 roku moja przygoda z górami dobiegła końca, ale już wtedy wiedziałem czym będę się zajmował aby nie być stetryczałym do końca i coraz bardziej obrastającym w tłuszcz pasibrzuchem-telewidzem.
Ale zanim zakończyłem działalność w górach to dzięki nim sporo świata obejrzałem. Oczywiście złaziłem Tatry. Zajrzałem też w góry Prokletje w byłej Jugosławii. Potem dzięki działalności w Polskim Klubie Górskim kilkakroć wspinałem się w Kaukazie. Byłem też w Hindukuszu na Noszaku 7492 m n.p.m. Wspinałem się też w Kaszmirze, gdzie nawet udało mi się wleźć na (prawdopodobnie) dziewiczą górę o wysokości ok. 6000 m n.p.m. Najbardziej brzemiennym w skutki był wyjazd do Bułgarii w góry Riła i Piryn w 1974 roku. Góry, jak to góry, ale w czasie powrotu w pociągu relacji Sofia – Warszawa natknąłem się na całkiem dorzeczną i kształtną panienkę, której czywiście zacząłem się chełpić jaki to ze mnie jest „urabura” i zdobywca. Skutkiem tego chojrakowania było uzyskanie „podległości”, w rok później, a która prolonguje się do dziś. Jedno, co udało mi się zawarować w niepisanej umowie to to, że jako pasjonat (wtedy jeszcze gór) nie zostanę stanowczo od nich odcięty. Jedynie musiałem obiecać, że nie pojadę na żadną wysokogórską wyprawę odbywającą się w zimie.
Już w czasach małżeńskich zwiedziłem Amerykę Południową (od Wenezueli do Boliwii) oraz Afrykę Północną (Maroko, Algieria).
Obydwa te wyjazdy trwały po ok. 7 miesięcy i zarówno wspinaliśmy się tam, jak też nurkowaliśmy w ciepłych wodach. Zwłaszcza nurkowanie w Karaibach to są wspaniałe przeżycia.
I tutaj przejdę do mojej najdłużej trwającej pasji czyli jazdy motocyklem. Otóż jeszcze będąc na Polibudzie zainteresowałem się motocyklami. Kupiłem za zarobione w studenckiej spółdzielni pracy pieniądze (robiłem tzw. porządkówki) jakieś 2 Junaki, które niezbyt chciały jeździć i „bękarta” nazwanego BMW. Ten to nawet jakoś się przemieszczał tylko ciągle mu się psuł klinik łączący wałek kardana z krzyżakiem wychodzącym ze skrzyni biegów.
Moja wiedza była nawet teoretycznie mikroskopijna, a znaleźć dobrego mechanika to już był problem absolutnie nieosiągalny. Kiedy więc w czasie dojazdu na praktyki studenckie w Nowej Dębie urwał się zawór wydechowy i narobił spustoszenia w cylindrze, sprzedawszy grata przestałem być motocyklistą. Utwierdziło mnie w tym postanowieniu to, że wtedy byłem już zajadłym górołazem. Ale jak mawiają Francuzi: „zawsze się wraca do pierwszej miłości”. I właśnie w Caracas poznany płetwonurek, który był i pilotem małego odrzutowca i motocyklistą, dał mi się przejechać swoją Hondą Gold Wing 1000. Jezu, ale miałem pełne portki ze strachu. Potem już coraz częściej zacząłem się rozglądać za rozmaitymi motocyklami. A co się naoglądałem w czasie tego wyjazdu do Afryki w 1983 roku!
Po powrocie do Polski czekała mnie miła niespodzianka. Otóż koledzy z Zespołu Prac Wysokościowych (bo pracując na wysokościach zarabialiśmy przez 10 lat na życie i na wyjazdy) w ramach jakiś barterowych uregulowań za wykonane roboty nabyli kilka motocykli. Były to jeździdełka MZ 150 TS. Więc oczywiście natychmiast stałem się właścicielem niebieskiego egzemplarza.
Stało się to jesienią 1983 roku i jak widać od tamtego czasu nieprzerwanie już dosiadam rozmaitych motocykli. Wyposażyłem ten motorek w rozmaite urządzenia: owiewkę z przodu, osłony na nogi, bagażniki boczne z torbami, kuferek tylny. Służył mi zarówno do jazdy na rozmaite prace wysokościowe, które mieliśmy w wielu miejscach w Polsce, jak też do turystycznych wypadów. A potem pasja się rozwijała i były następne motocykle. Ale jestem dość stały w uczuciach i ich nazbyt często nie zmieniałem.
W czasie powrotu z Afryki załatwiliśmy sobie winobranie w dwóch rejonach „słodkiej” Francji i zacząłem tam co roku jeździć. Winobranie nie trwa długo i właściwie te wyjazdy to był pretekst aby poznać ciekawe miejsca w Europie zarobiwszy na nie pieniądze. Nie chcę się zbytnio chwalić, ale sporo ciekawostek zarówno krajobrazowych, jak i architektonicznych wówczas sobie obejrzałem i zwiedziłem.
Dokonałem tego na trzech motocyklach.
Suzuki GS 450 E, Hondzie CX 500 i mojej najwierniejszej przyjaciółce Yamasze XS 1100 czyli Eleven.
Doszły do tego wyjazdy do krajów bałtyckich i udział w Rajdach Katyńskim i „Ojców Naszych Starym Szlakiem” (Ukraina) organizowanych przez niezapomnianego Wiktora Węgrzyna. Zresztą najuniżeniej napomknę, że sporo mu w tym pomagałem. A kiedy Yamaha po przejechaniu, pode mną, dobrze ponad 200 tys. km zaszwankowała (napęd w przekładni kątowej) to w 2011 roku zostałem właścicielem BMW R100 RT Classic, którą sobie prowadziłem z Rzeszy z okolic Hamburga. I tak do dziś wozi mnie, zwana OK – Ognista Kobyła (po przeróbkach).
OK to przede wszystkim Bałkany, na których dotarliśmy aż do przylądka Matapan czyli Tenaron.
Oczywiście pozostałe kraje bałkańskie też zostały dość skrupulatnie przejrzane. No i OK ciągle jest widywana w rozmaitych zakątkach naszego kraju.
Naturalnie, że dzięki rozmaitym uprzejmym ludziom pojeździłem i innymi motocyklami. Przez pewien czas zawodowo trudniłem się sprzedażą i ujeżdżaniem Royala Enfielda Bulleta 500. Jakoś kolegów, towarzyszących mi w trasie, nie straciłem, mimo że ten Royal to nie był nadmiernie dynamiczny motocykl.
Miałem też okresy ujeżdżania (turystycznego) rozmaitych modeli Yamahy i BMW. Zresztą bardzo wiele, w tej kwestii, zawdzięczam pracującemu w obydwu firmach Robertowi „Domanowi” Domańskiemu. Mimo już zdecydowanie podeszłego wieku ciągle cieszy mnie jazda motocyklami. Czasami, kiedy coś bardziej mi strzyka, czy to w kolanach czy biodrach, to kiedy już siedzę na siodełku i owieje mnie wiatr to znowu czuję, jak mi zdecydowanie ubyło lat. Ponieważ realnie wróciłem do motocykli w 1984 roku więc łatwo obliczyć, że już nimi jeżdżę 37 lat. Oczywiście mam kolegów z dłuższym stażem, ale oni (przynajmniej nic mi nie wiadomo) nie mają „nawiniętych” na koła tylu kilometrów. Mój przebieg to ok. 600 000 km i nadal mam ochotę na przejażdżki. Wynika to poniekąd z tego, że zacząłem jako 40-latek, który będąc już cokolwiek doświadczonym życiowo i sportowo
człowiekiem zdał sobie sprawę, że nie może udawać, iż motocykl jest dla niego czymkolwiek innym, jak środkiem dającym mu relaks i możliwości turystycznego zwiedzania bliższych i dalszych okolic.
Nigdy zatem nie pomyślałem o tym aby się ścigać czy to na torze czy też w terenie.
Natomiast jako dość sprawny jeszcze „młodzieniec” chętnie podpatrywałem, w czasie jazdy moich kolegów np. ze „Skorpiona”, którzy na szosie radzili sobie lepiej i płynniej. Do dziś za największą swoją umiejętność uważam zdolność do „równej”, ale nie ślamazarnej jazdy, bez nadmiernego kręcenia manetką gazu i naciskania przed każdym zakrętem na dźwignie hamulca.
No, ale lata lecą i już oczy stają się nie te co dawniej. Dlatego też coraz chętniej przymierzam się do rozmaitych „jeździdełek” o pojemności 250 – 400 cm³. Najważniejsze, że Żonisko ciągle mi nie zabrania jeździć (jedynie przestrzega że: „jeśli sobie coś zrobisz, to cię zabiję”), a i kolegów Bogu dzięki trochę się dorobiłem, i w Polsce mam kilka bardzo dobrych „met” do turystycznego smakowania detali naszej Ojczyzny. No i jeszcze taka „marność nad marnościami”.
To przyjemne, jak czasem gdzieś w Polsce napotkany motocyklista (często młody człowiek) zapyta się jak Stanley Livingstona (podróżnicy i odkrywcy w XIX w. w Afryce):
„Pan Marek, jak się domyślam?”!
Więcej informacji i zdjęć w numerze 20 miesięcznika iMotocykl: [LINK]