13 pytań do Pana Marka
Zosia rozmawia z Markiem Harasimiukiem
Zosia:
Legendarne trasy pana Marka, legenda polskiej turystyki motocyklowej i legendarny pan Marek Harasimiuk. Witam Pana, Panie Marku. Co tam słychać w wielkim warszawskim świecie?
Marek Harasimiuk:
Wielce Szanowna Zosiu (przepraszam, że po imieniu, ale jak mam mówić do prawie wnuczki), najpierw o niemożliwym. Jak można rozmawiać z kimś, kto albo nie istnieje, albo zachodzi ogromne prawdopodobieństwo, że nigdy nie istniał jak Odyseusz czy Jan z Kolna (też podróżnicy). Dotyczy to określenia „legenda, legendarny”! W związku z tym porozmawiajmy – jak niedołężniejący starowina i dorodna kobieta, a zatem z platonicznego dystansu. Ponieważ nie czuję się żadną legendą, więc teraz kilka słów na temat „wielkiego warszawskiego świata”. Otóż dla mnie, jako motocyklisty, też nie istnieje taki wyróżnik, gdyż mam, ośmielę się powiedzieć, przyjaciół w całej Polsce i to u nich jest ten genius loci, które uważam za „wielki świat”. Na dodatek nie jestem fanatykiem demokracji, więc wielkie liczby głosujących mas ludowych nie robią na mnie wrażenia i tym samym „Wielki Świat” może być w przysłowiowym „Pcimiu Dolnym”. Liczą się osobiste relacje i odczucia.
Dźwiga Pan ciężar legendy. Jest ciężko?
Ciężary znosi mi się coraz ciężej ze względu na zrujnowane kolana (ach ta młodość górna, chmurna i durna, czyli wspinanie po rozmaitych górach świata). Ponieważ jednak (patrz pkt.1) nie jestem legendą więc… tutaj nie czuję ciśnienia. A swoją drogą to na tę „legendę” to się załapałem zupełnie przypadkowo. No trochę w tym było i mojej bezczelności. Akurat, kiedy na początku lat 90-tych tworzyła się w Polsce prasa motocyklowa, byłem już ukształtowanym i z pewnym dorobkiem turystą (nie tylko) motocyklowym, stręczącym tejże prasie swoją pisaninę, no i zaczęli mnie drukować. Nota bene, to jeszcze w szkole średniej rzadko kiedy miałem z wypracowań z polskiego „czwórki”. Jak więc musiało brakować piszących o turystyce motocyklistów, że nawet ja się załapałem?! Tak poprzez „Trasę Pana Marka” dorobiłem się „legendy”. Ale, trochę nieskromnie, to czasem gdzieś w Polsce ktoś nieznany, całkiem sympatycznie tak do mnie mówi: „Panie Marku, bardzo mi Pan przed laty dopomógł zdefiniować moje turystyczne zainteresowania motocyklowe”.
W Polsce powojennej jako pierwszy powstał turystyczno-sportowy klub motocyklowy Skorpion, którego był Pan częścią. Jak Pan wspomina tamte czasy?
Czy jako pierwszy, to tego nie jestem w stanie definitywnie stwierdzić. Ja się do niego dołączyłem chyba w 1984 lub 85 r. Miałem wtedy jeszcze MZ TS 150 (a tam były same ówczesne „hajteki”), a potem już Suzuki GS 450 E. Trochę to było na zasadzie „gdzie konie kują, tam żaba łapę podstawia”. Ja dopiero, po prawie 20-letnim alpinistycznym periodzie, wracałem do młodzieńczego motocyklowego zainteresowania, a to już był wielce zasłużony klub. Ale ponieważ, jak prawie we wszystkich innych dziedzinach życia, byłem jednym z najstarszych uczestników, więc po piwo mnie nie ganiali. Co się tyczy wspomnień, to można by całą epopeję napisać. Robiliśmy, w tamtym czasie, najbardziej prestiżowe zloty w Polsce, na które przyjeżdżało, co wcale nie było takie oczywiste, wielu motocyklistów z niemalże całej Europy. Było przy tym naprawdę sporo wysiłku organizacyjnego. Na przykład samo załatwienie piwa to była gehenna, a wszelkie „cateringi” to w ogóle nie istniały. Ba, nawet przez dwa lata, na początku lat 90-tych, byłem prezesem „Skorpiona”.
Kliknij w obrazek i pobierz.