Maroko Część III
Co prawda, to co poniżej powinno być na początku, ale chaos to moja druga natura…
W związku z tym, że posiadam wrodzoną skłonność do konfabulacji, a i składanie liter w wyrazy nie jest mi obce, będę nieudolnie coś starał się naskrobać. Po tym przydługim wstępie chyba zacznę… Jeden z kolegów powiedział: ,,Patrząc na sprzęty i doświadczenie poszczególnych osób, można odnieść wrażenie, iż ekipa jest na tyle niejednorodna, że nie można będzie tego rozsądnie ogarnąć. Z przyjemnością jednak powiem, że dla mnie był to najfajniejszy z afrykańskich wyjazdów.”
Zacznijmy od dojazdu do Malagi, który już sam w sobie był dość ciekawy i barwny, choć powrotu nie przebije intensywnością wrażeń… Wspólnymi punktami drogi tam i z powrotem były: poszukiwanie paliwa we Francji, nawigacja kolegi Steve’a zwanego ,,Kangurem”, z racji posiadania ,,największej torby” (cokolwiek to znaczy…). Każdy z tych elementów zasługuje na odrębną opowieść. Ja delikatnie na początek wspomnę tylko sprawę nawigacji, obsługiwanej w głównej mierze przez ,,Kangura”.
Parokrotnie w osłupienie wpędzały mnie wybory drogi, jakich dokonywał dzięki niej nasz kolega, ale na moje pytanie: A ju szur? Zawsze otrzymywałem odpowiedź: Jes, of kors… Zaś w jego szczerej twarzy odnajdywałem potwierdzenie wypowiedzianych słów. Był pewien… Cofnę się tu do początku naszej znajomości. Był dość trudny – nie bardzo mogliśmy się komunikować. Wynikało to z tego, że w ,,sofcie” (cokolwiek to jest) miałem wgranego tylko lektora niemieckiego,a translator na angielski bardzo zardzewiał z powodu wieloletniego pobytu w niesprzyjającej aurze zapomnienia. Dopiero po trzech dniach przyspieszonego kursu jakoś dawałem radę w wypowiadaniu – nazwijmy to –,,myśli” monosylabami (nie wiem, jak ,,Kangur to zniósł, ale nie bardzo miał dokąd uciekać…
Kliknij w obrazek i pobierz.